Takiej lewicy, trochę w duchu przedwojennego PPS-u, a trochę w starym modelu skandynawskim, potrzebuje dziś Polska. Lewicy stojącej po stronie zwykłych ludzi, solidarnej społecznie, a jednocześnie opowiadającej się za modernizacją (infrastruktura plus technologie) i propaństwowej.
Piotr Lewandowski
Staram się tu unikać tematyki związanej z bieżącą partyjną polityką, ale przy okazji wyborów prezydenckich pozwolę sobie na mały wyjątek – choć choćby ten wyjątek będzie dotyczył w większej części spraw bardziej ogólnych. Inspiracją do tego felietonu jest nadspodziewanie dobry wynik Adriana Zandberga z opozycyjnej, lewicowej partii Razem, który z wynikiem 4,86 proc. wyprzedził reprezentantkę lewicy „rządowej”, czyli Magdalenę Biejat (4,23 proc.), a kilka zabrakło mu do wyniku Szymona Hołowni (4,99 proc.). Ten relatywny sukces lidera „kanapowego”, niszowego ugrupowania, jeżeli przełożyć go na wybory parlamentarne oznacza, iż „razemki” przy sprzyjających wiatrach mogłyby liczyć na samodzielne przekroczenie progu wyborczego. To właśnie skłoniło mnie do zadania tytułowego pytania: czy Polsce potrzebna jest lewica? A o ile tak, to jaka?
Zanim jednak przejdę do szczegółowych roztrząsań, pozwolą Państwo, iż najpierw sam opowiem się światopoglądowo, żeby nie zostawiać niepotrzebnych niedomówień co do tego, z jakich pozycji przystępuję do tej minianalizy. Jestem konserwatystą (w sensie cywilizacyjno-kulturowym), solidarystą (w sensie społeczno-gospodarczym), suwerenistą (państwowym i narodowym), a do tego denialistą (bo podchodzę z daleko posuniętą nieufnością do rozmaitych prawd objawionych głoszonych przez medialny mainstream oraz jego dyżurne autorytety). Jak zatem łatwo się domyślić, wszelkie „genderyzmy”, „elgiebetyzmy” i „wokizmy” (w tym te lansowane przez wielkie tzw. woke-korporacje pod hasłem DEI – „diversity, equity, inclusion”) uważam za szkodliwy, ideologiczny nowotwór – szczególnie jeżeli powiązane są z tłumieniem wolności słowa pod pozorem walki z „fake newsami” i „mową nienawiści”. Niczym nieograniczony wolny rynek (zwłaszcza w jego globalistycznej odmianie spod znaku Davos) to zabójczy dla społecznej spoistości przepis na współczesne niewolnictwo, atomizację, rozwarstwienie i rządy plutokratycznej oligarchii. Nie jestem też, delikatnie mówiąc, entuzjastą Unii Europejskiej w jej obecnym kształcie, a w szczególności w wersji scentralizowanego superpaństwa, w jakie usiłuje się przepoczwarzyć i jeżeli tego trendu nie da się powstrzymać (a chyba nie da) konieczny będzie polexit. No i wreszcie – szaleństwa i histerie w rodzaju quasi-religii klimatyzmu uważam za kolejną odsłonę społecznej inżynierii, której skutkiem będzie powszechna pauperyzacja, likwidacja klasy średniej i zamknięcie nas wszystkich w neototalitarnym „zielnym gułagu”.
Tu wracamy do pytania o lewicę. Otóż uważam, iż lewica jest Polsce potrzebna – i to właśnie w takiej wersji, jaką zaprezentował w kampanii prezydenckiej Adrian Zandberg, a nie Magdalena Biejat.
Cóż on bowiem zrobił? Schował głęboko tzw. obyczajówkę i różne kopiowane z zachodnich campusów wokistowskie wariactwa w rodzaju 56 płci, feminatywów, „zaimkozy” i trzecich toalet – cała ta lewacka, „rozporkowa” agenda w jego przekazie praktycznie nie istniała. O czym zatem mówił? O dofinansowaniu usług publicznych (brawa za interwencję u prezydenta Dudy w sprawie zablokowania obniżki składki zdrowotnej dla „przedsiębiorców”!), o społecznym budownictwie mieszkaniowym; o strategicznych inwestycjach infrastrukturalnych ze szczególnym naciskiem na energetykę jądrową; o nakładach na badania i rozwój; o prawach pracowniczych; o konieczności odejścia od anachronicznego dziś modelu rozwojowego opartego na taniej sile roboczej; wreszcie, o potrzebie bardziej solidarystycznego rozłożenia ciężarów podatkowych i innych danin publicznych. Słowem, o wszystkim tym, czego Polsce dziś rozpaczliwie wręcz brakuje.
Takiej właśnie lewicy, trochę w duchu przedwojennego PPS-u, a trochę w starym modelu skandynawskim, potrzebuje dziś Polska. Lewicy stojącej po stronie zwykłych ludzi, solidarnej społecznie, a jednocześnie opowiadającej się za modernizacją (infrastruktura plus technologie) i propaństwowej. Taka lewica pełni bowiem rolę hamulca bezpieczeństwa, mitygującego rozmaite darwinistyczne z ducha, neoliberalne zapędy – dodajmy, iż tego rodzaju lewicy bardzo brakowało w kluczowych latach naszej transformacji gospodarczej po 1989 r., bo o przechrzczonych na neoliberalizm postkomunistach w ogóle szkoda gadać. Potrzeba też lewicy, która nie zapieka się w sekciarstwie, otwartej na konstruktywną współpracę z innymi środowiskami – tu przykładem może być Paulina Matysiak uczestnicząca w inicjatywie „Tak dla CPK”. Inny przykład to środowisko pisma „Nowy Obywatel” sprzeciwiające się masowej imigracji, słusznie widząc w niej zagrożenie dla pozycji przetargowej pracowników.
Jakiej natomiast lewicy nie potrzebujemy? Lewicy „kawiorowej”, kawiarnianych doktrynerów, których „społeczna wrażliwość” ogranicza się do słusznych ideologicznie mniejszości, pasożytów pozostających na utrzymaniu rządowych i międzynarodowych agencji (jak do niedawna USAID) oraz globalnych plutokratów i działających de facto w ich interesie. Podsumowując: lewica – tak, lewactwo – nie!