DYREKTYWY UE, CZYLI METODA PRZEROBIENIA POLAKÓW NA NARÓD PAROBKÓW

1 miesiąc temu

Jakieś ćwierć wieku temu zaskoczył mnie widok robotników wymieniających przy mojej ulicy słupy energetyczne. Betonowe, wcale niestare i robiące wrażenie takich, którym absolutnie niczego nie brakowało metodą dość skomplikowanych zabiegów usuwano i w ich miejsce wstawiano nowe. W tym celu trzeba było odłączać od izolatorów i podłączać cały zespół drutów elektrycznych, wstrzymywać dostawy prądu, zaangażować maszyny budowlane, ciężarówki ze słupami, wysięgnikami itd. Kosztownej pracy było z tym mnóstwo, bo jak się okazało – w okolicy wymieniano takich samych słupów setki a w całym rejonie energetycznym może i tysiące.

Znałem się z dyrektorem rejonu energetycznego, stąd przy najbliższym z nim spotkaniu spytałem o cel tej operacji. Okazało się, iż druty na tych słupach umieszczone były o półtora centymetra za nisko, niż tego wymagają normy Unii Europejskiej, do wejścia do której się sposobiliśmy. Zapytałem więc, czy w związku z tym, iż większość tych słupów stała na przyulicznych, wąskich pasach zieleni, nie taniej byłoby wysłać paru facetów z łopatami, którzy by poziom gruntu poobniżali o te półtora centymetra. I tak wokół każdego słupa rośnie przecież trawka, różnica przy gruncie niedostrzegalna a wymagana wysokość też zostałaby tym sposobem osiągnięta. Dyrektor wybuchną na to śmiechem, pokręcił głową i stwierdził: „No nie, tak z Unią Europejską nie można sobie pogrywać…” Krótko potem byłem z rodziną na urlopie w Grecji, należącej wtedy do Unii Europejskiej od ponad dwudziestu lat. Wśród bezliku standardów w sposób najbardziej skrajny „nieunijnych”, z których złożona jest cała chyba Grecja, uwagę moją zwróciły także słupy energetyczne. Nie – źle powiedziałem. Nie „zwróciłem uwagę” na te słupy, ale te słupy dosłownie „rzuciły mi się w oczy”. „Rzuciły się”, bo czegoś takiego, jak te greckie słupy nie tylko nigdy w życiu nie widziałem, ale do tamtego czasu choćby bym nie wpadł na to, iż gdzieś może istnieć coś takiego. Przede wszystkim – wszystkie były drewniane, dość często podwójne (tak leciwe, iż na pewno dawno już by się poprzewracały, podostawiano więc po prostu nowsze w charakterze wsparcia). Hotelik, w którym zamieszkaliśmy, przylegał do placyku ze słupem, który codziennie mogłem oglądać z balkonu. Spróchniały był w takim stopniu, iż składał się już z dwóch oddzielnych części. Robiło to wrażenie, jakby na spróchniałym dwumetrowym pniu stała druga belka, która nie przewracała się tylko dlatego, iż przymontowane do niej druty biegły w ośmiu różnych kierunkach. Kilka z tych drutów przebiegało też tak blisko balkonu (stanowiącego część wynajmowanego przez nas apartamentu), iż bez trudu mógłbym sięgnąć do nich ręką. Oznaczało to też, iż drutów tych z jeszcze większą łatwością dotknąć mogły powiewające na wietrze zasłony naszego balkonu. Nie trzeba było długo czekać na dzień, w którym wraz z moją rodziną byłem świadkiem tego, jak instalacje te sprawują się w czasie większego wiatru. „Dwuczęściowy słup” chwiał się we wszystkie strony powodując naprężanie i falowanie drutów elektrycznych. Bez wątpienia też, skutkiem chwiania się i ścierania przyłożonych do siebie de facto dwóch końców dwóch belek, musiał we wszystkie strony sypać swym próchnem i – zmniejszać swą długość (czyli – wysokość). Z prób złapania zasłony, której krańce trzepotały niemal pośród drutów zrezygnowałem nie chcąc, skutkiem porażenia elektrycznego, osierocić żony i dzieci. Wszyscy woleliśmy przez zamknięte okno przyglądać się słupowi „tańczącemu na wietrze” i robić zakłady „przewróci się czy nie przewróci”. Moje obawy o to, iż wraz z bardzo prawdopodobną „wywrotką słupa” druty elektryczne wpadną na nasz balkon, przerwało nagłe przerwanie dopływu prądu. Zrozumieliśmy, iż doszło do tego w wyniku przewrócenia się jakiegoś innego słupa. Ten „nasz” jak widać i tak, jak na greckie standardy, był dość solidny. Następnego dnia spytałem Nikosa (sympatycznego faceta będącego właścicielem hotelu), jak się ma jakość greckich sieci energetycznych do norm wymaganych przez Unię Europejską. Nikos skrzywił się, wzruszył ramionami a to, co od niego usłyszałem (w najściślejszym związku z wyrażonym jego ciałem „body langłyczem”) zrozumiałem jako coś w rodzaju „Unia? A niech spadają na bambus i pilnują swojego brukselskiego nosa, tu jest Grecja!” Pociągnąłem temat dalej mówiąc, iż Polska jeszcze przez dobrych parę lat nie będzie w Unii a już musieliśmy wdrożyć niezliczone ilości dyrektyw, żeby spełnić warunki przyjęcia… Nikos spojrzał wtedy na mnie wzrokiem tak zbaraniałym, jakby najoczywistszą oczywistość tłumaczył ostatniemu tumanowi: „Normy? Jakie normy? One są w ich interesie a nie naszym! I Niemcy i cała Unia ma interes sto razy większy, niż my, żebyśmy byli w tej Unii! To ich problem, niech oni się martwią!”

Pamiętam, iż przed wejściem do Unii mieliśmy w Polsce grupo ponad 26 tysięcy kilometrów linii kolejowych. Z dużą przykrością wtedy przyjmowałem wymuszone w procesie akcesyjnym zlikwidowanie, z powodu nierentowności, około ośmiu tysięcy kilometrów polskich kolei. Dziś, po przywróceniu (rozpoczętemu za rządów Mateusza Morawieckiego) połączeń takich, jak np. do Karpacza, mamy ich w Polsce 18 680 km. A jak wygląda rentowność linii kolejowych w takich np. – Niemczech? Otóż tak, iż na całym obszarze RFN nie istnieje ani jeden kilometr rentownych linii kolejowych. Absolutnie wszystkie – są dotowane przez państwo. I nikt nigdy choćby tam nie pomyślał, żeby cokolwiek z nich zlikwidować. Bo to bezcenna infrastruktura, która jeżeli choćby wymaga permanentnych dopłat, to w przyszłości, szczególnie w przypadku jakichś zdarzeń kryzysowych, może okazać się bardzo potrzebna. Z tej przyczyny, kiedy pracowałem w rolnictwie w Nadrenii – Palatynacie, dziesiątki razy widziałem niemal puste pociągu sunące torami pośród pól ciągnących się od Ludwigshafen we wszystkich możliwych kierunkach. I dowiedziałem się, iż nikomu w Niemczech ani trochę to nie przeszkadza. Jakże inaczej w swym procesie akcesyjnym zachowały się też Czechy, mające ponad dwukrotnie bardziej gęstą sieć linii kolejowych, z których też żadna nie jest rentowna. Czyli – „problem rentowności” nasi południowi sąsiedzi mieli i mają większy. Na nich wywierano więc nacisk jeszcze większy. A nie dali sobie zamknąć ani kilometra! Każdy też, kto zna Czechy i zna Ziemię Lubuską wie, jak marnie wyglądają czeskie tory w porównaniu z tymi naszymi, których już nie ma. W Czechach po prostu roi się od przejazdów kolejowych i to nie tylko tych z zaporami (do niedawna wymagających pracy dróżnika, czyli i kosztów), ale i takich bez zapór. A na naszej Ziemi Lubuskiej ogromna część torów biegła po nasypach kolejowych, bezkolizyjnie „przeskakując” nad szosami dzięki niezliczonym wiaduktom. Od czasu nieszczęsnego „procesu akcesyjnego” nie ma już większości tych torów i większości wiaduktów. Pociągi po nich nie jeździły, żadnych Straży Ochrony Kolei nie było a po likwidacji PGR – ów i innych miejsc pracy zaroiło się od złomiarzy…

W ramach „procesu akcesyjnego” „wyczyszczono” też Dolny Śląsk z niemal wszystkich mleczarni. Pamiętam, iż kiedyś mleko mieliśmy we Wrocławiu z Wiszni Małej czy z Trzebnicy. Teraz najbliższe mleczarnie są chyba w Śmiglu i Kościanie. Te zlikwidowane nie spełniały „norm unijnych”. Od znawców tematu jednak wiem, iż i tak każda z nich była lepsza od każdej z czeskich. Tyle, iż Czesi nie pozwolili sobie zamknąć ani jednej…

Unię Europejską malowano nam jako „świat uczciwej konkurencji”. gwałtownie jednak okazało się, iż nasza energetyka będzie musiała być w większości zlikwidowana. Bo – „węgiel niedobry”. Czyli – muszą być zlikwidowane także kopalnie. Takim np. Francuzom to nie dolega, bo oni prawie cała energetykę opartą mają na atomie. A to, iż my mieliśmy najwięcej i kopalń i elektrowni węglowych nikogo w Unii nie obchodziło. Choć raczej inaczej – właśnie obchodziło i to bardzo. Bo był to sposób na to, by odpowiednimi regulacjami unicestwić całe fundamenty polskiej gospodarki. Dowód na to dali niedawno Niemcy, którzy na gwałt budując największe kopalnie odkrywkowe Europy nie tylko mogli zlikwidować olbrzymie obszary chronionego starodrzewu, ale na skalę kolosalną rozpocząć nowe wydobycie węgla brunatnego. Jak wiadomo – dla środowiska o całe piekło gorszego od naszego, kamiennego. No ale powinniśmy już przecież rozumieć, iż jeżeli to węgiel niemiecki – to zawsze dobry. I jeżeli w pobliżu siebie jest siedem kopalni odkrywkowych, w tym sześć niemieckich a jedna polska – to oczywiście wyrokiem „unijnego sądu” zlikwidowana musi być właśnie ta polska.

Polsce zdruzgotanej półwieczem totalitaryzmów a potem dekadami pookrągłostolowej grabieży konkurować z gospodarkami Zachodu było trudno. Było jednak kilka obszarów, w których Polska jednak konkurowała. Np. produkcją baterii. Wprowadzono więc dyrektywę, wg której baterie produkowane polską metodą – są niedobre. A te niemieckie i francuskie – dobre. Polacy stworzyli największą flotę ciężarówek, polskie firmy spedycyjne przejęły wielką część europejskiego rynku. I co? Wymyślono „dyrektywę o pracownikach delegowanych”. Sukcesy polskich firm transportowych – odeszły do przeszłości. Ostatnio forsowane są dyrektywy zmuszające do ocieplania budynków. A Polska to jeden z największych producentów styropianu. Czy trzeba się było domyślać, co się wydarzy? Kto ma głowę zdolną do myślenia ten wiedział od początku, iż pojawi się „dyrektywa styropian niedobry”. Bo przecież Niemcy to potentat w produkcji wełny mineralnej. Wcale nie lepszej, o połowę od styropianu droższej, ale -niemieckiej. A po co Niemcom konkurencja, do tego wtedy kiedy kroi się biznes o rozmiarach tak kolosalnych? Najwyższa pora zadać sobie pytanie, dokąd nas to prowadzi? Kim będziemy w tak zarządzanej Unii?

Kiedy się przyjrzymy temu wszystkiemu, do czego Unia nas zmusza i weżniemy pod uwagę to, iż de facto już stajemy się tzw. „płatnikiem netto” to dojść powinniśmy do wniosku, iż narzędzi egzekwowania swych dyrektyw – Unia za wiele już nie ma. Co nam zabiorą? Dopłaty dla rolników? Po wdrożeniu Mercosuru nie ma być w Unii żadnych rolników, więc i żadnych dopłat. Nie są też one aż tak duże, żeby Polska nie dała rady ich wypłacać ze swego własnego budżetu. Doświadczenie Breksitu jest dowodem, jak ciężkim procesem jest opuszczanie struktur unijnych. Do tego ich opuszczenie to zamknięcie dostępu do rynku bez ceł a to największa, dziś adekwatnie jedyna rzeczywista korzyść z naszej przynależności do Unii. Zacznijmy więc w niej funkcjonować tak, iż nie będziemy wdrażać u siebie żadnej z niekorzystnych dla nas dyrektyw. Absolutnie – żadnej! Unia odpowie karami potrącanymi z naszej składki członkowskiej, więc w ramach protestu przestaniemy ją wpłacać. Wtedy oni oczywiście zaprzestaną wypłacania diet naszym eurodeputowanym. I bardzo dobrze – porządni zajmą się czymś pożytecznym w Polsce a nieobecność w Brukseli szkodników takich, jak Arłukowicze, Adamowicze, Brejza, wszystkie te Halickie czy inne Biedronie i Śmiszki – to przecież jednoznaczna korzyść a nie jakakolwiek strata. Sami narzucą nam cła? Zdechnie wtedy w Polsce wszystko, co niemieckie. Przyjmijmy więc wreszcie strategię taką, jaką w swym procesie akcesyjnym zastosowali Czesi: „Nie zamkniemy ani kawałka linii kolejowych i ani jednej mleczarni, no i co nam zrobicie?” Albo jak wyżej wspomniany grecki Nikos: „Nie obchodzi nas to, wasz problem, tu jest Polska i nic wam do tego!” Z najprostszego i najoczywistszego rachunku wynika, iż ryzyka finansowego, gospodarczego – w takim postawieniu sprawy tak naprawdę nie ma żadnego. A wystarczy do tego tylko szanować siebie i wycie Eurokouchozu mieć tam, gdzie powinniśmy je mieć od dawna.

Artur Adamski

Idź do oryginalnego materiału