Na Morzu Północnym robi się zbyt tłoczno dla wiatraków
Rosnące rozmiary turbin oraz zagęszczenie farm wiatrowych na Morzu Północnym sprawiają, iż deweloperzy coraz bardziej obawiają się tzw. zjawiska "wake effect", czyli zmniejszenia prędkości wiatru przez wzajemne oddziaływanie turbin - informuje "Financial Times".
Dziennik przytacza przykład leżącej u wschodnich wybrzeży Anglii farmy o mocy 400 MW, która należy do norweskiego koncernu Equinor. W odległości 13 km od niej budowę nowego projektu o mocy 1,5 GW planuje konsorcjum, w które zaangażowany jest m.in. francuski TotalEnergies.
Norwegowie szacują, iż to sąsiedztwo może skutkować obniżeniem przychodów z produkcji energii w ich farmie w kwocie od 66 do 206 mln funtów. Przyczyną są potencjalne skutki "wake effect", które zmniejszy prędkość wiatru napędzającego turbiny.
Występowanie tego zjawiska nie jest dla branży zaskoczeniem, gdyż jest ono znane od wielu lat. Jednak niektórzy eksperci uważają, iż skala jego oddziaływania mogła być dotychczas znacznie niedoszacowana. Według firmy konsultingowej Aegir Insights, w najbardziej skrajnych przypadkach "wake effect" może obniżyć produktywność turbin choćby o 15-30 proc.
Problemy sygnalizuje nie tylko Equinor. Niemiecka grupa RWE zwraca uwagę na potrzebę efektywnego zarządzania lokalizacjami, aby planowane projekty osiągnęły założone parametry. Przedstawiciele duńskiego koncernu Ørsted oceniają, iż "wake effect" może oddziaływać na produktywność farmy oddalonej o przeszło 50 km.
Z kolei Aegir Insights uważa, iż skutki mogą być odczuwalne choćby w promieniu 100 km. Firma podkreśla, iż wzrost kosztów realizacji projektów morskiej energetyki wiatrowej w ostatnich latach obniżył rentowność tych inwestycji. Dlatego choćby 1-procentowy spadek produktywności farmy może być bolesny dla dewelopera, a wynoszący 5-procent może oznaczać duże problemy finansowe.
"Financial Times" wskazuje, iż choć na razie trudno o wypracowanie w branży spójnej strategii wobec "wake effect", to pewne skutki są już widoczne. W Niemczech wzięto je pod uwagę przy szacowaniu mocy, które mają zostać uruchomione na morzu do 2030 r. Natomiast w Wielkiej Brytanii w ostatnich aukcjach wprowadzono strefy buforowe pomiędzy projektami o szerokości od 5 km do 7,5 km.
Hiszpanie trzymają się planu zastąpienia elektrowni jądrowych przez OZE
Choć w Europie jest wieszczony renesans energetyki jądrowej, to Hiszpania nie rezygnuje z planów wyłączenia wszystkich elektrowni jądrowych do 2035 r. Ich miejsce mają zająć OZE i magazyny energii - pisze Bloomberg.
Taki plan przyjęto w 2019 r. i nie wpłynęły na niego wydarzenia związane z kryzysem energetycznym, który w 2022 r. przetoczył się przez Europę po zaatakowaniu Ukrainy przez Rosję. Jednym z jego skutków jest wzrost zainteresowania budową nowych elektrowni jądrowych w Europie.
Hiszpańskie władze podtrzymują jednak dotychczasowy harmonogram wyłączania reaktorów, które w tej chwili pokrywają około 20 proc. krajowego zapotrzebowania na energię elektryczną. Pierwszy z reaktorów ma zostać wyłączony już w 2027 r.
Rząd twierdzi jednak, iż dalsze wydłużanie pracy elektrowni jądrowych będzie zbyt kosztowne - zwłaszcza w zakresie postępowania z odpadami radioaktywnymi. Ich miejsce ma zająć energetyka wiatrowa i słoneczna oraz magazyny energii. Według założeń tylko do 2030 r. udział OZE w wytwarzaniu energii ma wzrosnąć z ponad 50 do przeszło 80 proc., a moc zainstalowana w magazynach energii z 3 do 20 GW.
Rząd podkreśla, iż w Hiszpanii farmy wiatrowe i fotowoltaiczne powstają szybciej niż w innych krajach, a warunki klimatyczne pozwalają generować 3-4 razy więcej energii. To sprawia, iż zwrot z inwestycji jest o wiele szybszy, co czyni OZE jeszcze bardziej konkurencyjnymi w stosunku do energetyki jądrowej.
Sceptycy obranej strategii - na czele z tamtejszą branżą jądrową - apelują jednak o ponowną weryfikację tych planów, które wydają się iść na przekór działaniom podejmowanym w innych krajach.
Jako przestroga jest przywołany też przykład Niemiec, dla których wyłączenie elektrowni jądrowych skutkuje dłuższą eksploatacją siłowni węglowych i potrzebą budowy dużych mocy w elektrowniach gazowych. Również niektórzy analitycy, m.in. BloombergNEF, wskazują, iż plany Madrytu mogą być zbyt optymistyczne i dyspozycyjne moce jądrowe będą musiały pracować dłużej niż do 2035 r., aby zabezpieczyć dyspozycyjne moce w systemie elektroenergetycznym.
Cła zaszkodzą inwestycjom energetycznym w USA
Nałożone przez Donalda Trumpa cła oznaczają wzrost kosztów materiałów i urządzeń dla energetyki To odbije się na inwestycjach w tym sektorze, który jest też najważniejszy dla ambicji USA związanych z rozwojem energochłonnej sztucznej inteligencji - podkreślają m.in. Bloomberg oraz "Financial Times".
Ten ostatni wskazuje, iż kilka amerykańskich firm energetycznych wystąpiło już do regulatorów z wnioskami o dwucyfrowe podwyżki taryf, które mają pokryć rosnące koszty związane z utrzymaniem i modernizacją sieci.
Cła - niezależnie czy dotyczą importu z Kanady, Meksyku, Europy czy Azji - to także kolejny czynnik, który wpływa na niepewność i spowolnienie inwestycji w sektorach OZE i magazynowania energii.
Dotychczas takim czynnikiem było zapowiadane przez Donalda Trumpa wstrzymania wartej setki miliardów dolarów ustawy Inflation Reduction Act, wprowadzonej przez byłego prezydenta Joe Bidena.
Jej celem było wspieranie inwestycji w czyste technologie. Wśród nich było też wsparcie do budowy nowych fabryk baterii, paneli fotowoltaicznych oraz innych urządzeń. Dzięki IRA rozpoczęto realizację dziesiątek zakładów, ale wciąż wielu z nich nie ukończono.
Niezależnie od tego nałożenie powszechnych ceł, w tym najbardziej dotkliwych na Chiny, będzie miało wpływ na koszty łańcuchów dostaw. Zwłaszcza, iż to Państwo Środka ma w nich wiodący udział, zwłaszcza w sektorze bateryjnym. Dlatego choćby nowe amerykańskie fabryki baterii przez cały czas będą potrzebować m.in. chińskich katod.
Bloomberg przytacza natomiast wyliczenia Boston Consulting Group, według których ok. 85 proc. wszystkich materiałów w bateriach wyprodukowanych w USA jest importowanych. Wśród nich praktycznie wszystkie separatory, 83 proc. katod i 67 proc. anod. Obłożenie ich wysokimi cłami będzie musiało więc znacząco odbić się na kosztach baterii, bo w krótkim terminie nie da się tych importowanych łańcuchów dostaw zastąpić własnymi.
Mniejsze perturbacje mogą spotkać lądową energetykę wiatrową, bo w tej Amerykanie mają lepiej rozwinięty potencjał produkcyjny. Ponadto USA mają ok. 50 GW paneli fotowoltaicznych w magazynach, które zostały zaimportowane z Azji Południowo-Wschodniej przed ogłoszeniem ceł. Ten zapas i krajowa produkcja przez pewien czas powinny złagodzić potencjalne skutki wojny handlowej.
Metale ziem rzadkich orężem Pekinu w walce z Waszyngtonem
Ograniczanie eksportu pierwiastków ziem rzadkich to broń, którą Chińczycy mogą wymierzać bolesne ciosy Amerykanom w trwającej wojnie handlowej. Zwłaszcza, iż Pekin dopiero niedawno zaczął używać ją na większą skalę - analizuje "The Economist".
Tygodnik podkreśla, iż Chiny mają dominującą pozycję zarówno pod względem wydobycia, jak i rafinacji siedemnastu pierwiastków, które zaliczają się do tego grona. Choć wolumen i wartość tego segmentu górnictwa jest mikroskopijny na tle innych kopalin, to ich znaczenie jest bardzo duże w branżach związanych z produkcją baterii, turbin wiatrowych czy sprzętem wojskowym.
W ostatnich latach napięcia handlowe na linii Waszyngton - Pekin prowadziły już do ograniczania eksportu metali ziem rzadkich do USA.
Dwa lata temu takie ograniczenia wprowadzono odnośnie galu i germanu, które są używane w układach scalonych, radarach i satelitach. Natomiast w grudniu zakazano wszelkiego eksportu do USA obu metali, a także mającego m.in. adekwatności ogniotrwałe antymonu. Te wydarzenia spowodowały gwałtowne wzrosty tych surowców.
Nie spowodowało to jeszcze dużych problemów dla Amerykanów, bo wielu odbiorców zgromadziło zapasy lub wciąż ma obowiązujące umowy długoterminowe, zawarte jeszcze przed wprowadzeniem ograniczeń. Jednak nowe zakupy będą o wiele droższe, a dostępność metali ziem rzadkich może być jeszcze mniejsza, gdyby Pekin podjął działania przeciw reeksportowi chińskich surowców do USA przez państwa trzecie.
Tymczasem w reakcji na rozpętaną przez administrację Donalda Trumpa wojnę celną wydłuża się lista pierwiastków, które są objęte restrykcjami eksportowymi przez Chiny. Na początku kwietnia wydłużono ją o kolejne siedem metali stosowanych w energetyce, półprzewodnikach i lotnictwie. Wśród nich są dysproz i terb, wykorzystywane do produkcji magnesów stosowanych m.in. w morskich turbinach wiatrowych.
"The Economist" podkreśla, iż w dłuższym terminie dalsze ograniczenie eksportu ziem rzadkich byłoby sporym wyzwaniem dla USA, gdyż zbudowanie własnych łańcuchów dostaw wymaga sporo czasu. Przykładowo w przypadku pierwiastków stosowanych w specjalistycznych magnesach zajęłoby to o trzech do pięciu lat.
Obecnie Amerykanie mają tylko jedną kopalnię ziem rzadkich, która znajduje się w Kalifornii, a w nadchodzących latach planowane jest uruchomienie kilku nowych. Ponadto poza granicami USA są finansowane projekty nowych kopalni w Brazylii oraz RPA. Do tego trzeba też pamiętać, iż oprócz samego wydobycia potrzebne jest również zbudowanie odpowiedniego potencjału w rafinacji surowców.
Dlatego wiele też będzie zależało od dalszych posunięć ws. ceł oraz postawy samych Chin. Zbyt duże ograniczenie sprzedaży metali ziem rzadkich poza rodzimy rynek mogłoby mocno odbić się nie tylko na USA, ale też na tym przemyśle, który tworzono za Wielkim Murem przez wiele lat. Niewykluczone więc, iż jeżeli Donald Trump będzie prowadził mniej agresywną politykę handlową wobec Chin, to Pekin ograniczy się do bardziej selektywnych restrykcji.