

— Ludzie są pozbawieni pracy, żyje się bardzo źle. No niestety Lech Wałęsa obiecywał nam trzecią Japonię, iż będą nas dolary zalewały. A na razie zalewa nas krew — młoda kobieta nie gryzie się w język.
— Przyszłość naszych dzieci, dlatego na niego głosujemy. Dlaczego się go tak boją i mówią, iż jeden człowiek zagraża demokracji? — zastanawia się nieco starsza pani.
„Zalewa nas krew”
A młody chłopak dodaje, iż „chce, by Polska miała prezydenta, który sam myśli”. — A nie jak Wałęsa, za którego myślą doradcy — mówi.
Wszystkie wypowiedzi są nagrywane na wiecu Stana Tymińskiego. Jest rok 1990, w Polsce trwa kampania prezydencka. Mało znany wcześniej biznesmen jest jednym z sześciu kandydatów, który ostatecznie w tych wyborach wystartuje. Chętnych było więcej, ale nie wszyscy zdołali zebrać wymaganych 100 tys. podpisów. Ta sztuka nie udała się m.in. Januszowi Korwin-Mikkemu.
— To była trudna dla mnie kampania. Tymiński ze swoim libertariańskim przekazem zabierał mi elektorat — wspomina w rozmowie ze mną Korwin-Mikke.
— Z całym szacunkiem dla pana Korwin-Mikke, pan Tymiński to był może libertarianin w Kanadzie. W Polsce prezentował raczej skrajnie antyliberalny program. I to nie dlatego Korwin-Mikke nie zdołał zebrać 100 tys. podpisów, bo mu Tymiński podebrał elektorat. Tylko dlatego, iż Tymiński miał wtedy pieniądze na ludzi, którzy zbierali podpisy. A ponieważ je trzeba było zebrać po raz pierwszy i nie można było kupić na czarnym rynku, to siłą rzeczy Tymiński pokonał Korwina w przedbiegach. Bo Korwin, nie mając ludzi do zbierania podpisów, nie zdołał się choćby zarejestrować — komentuje dla Onetu historyk, prof. Antoni Dudek.
Włodzimierz Cimoszewicz mówi o „całkowitej improwizacji”
O Stanie Tymińskim, który w roku 1990 na kilka tygodni mocno zakręcił polską sceną polityczną, będzie w tekście więcej.
Teoretycznie łatwo nie miał wtedy kandydat obozu lewicowego, który rok po upadku komunizmu, mocno kojarzył się ze słusznie minioną epoką. Ten ciężar na swoje barki wziął Włodzimierz Cimoszewicz, późniejszy premier. W 1990 r. startował jako kandydat Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polski, partii, która wprost wywodziła się z PZPR.
Dziś wspomina tamtą walkę o najwyższy urząd jako „całkowitą improwizację”. — Na szczęście ordynacja wyborcza po raz pierwszy przewidywała darmowy czas antenowy w telewizji publicznej. I to dużo, bo każdy miał około dwóch godzin. Ludzi to bardzo interesowało. Przed wyborami rozpoznawało mnie 3 proc. ankietowanych, po wyborach 97 proc. Pół roku później pozwoliło to stworzyć szeroką koalicję polityczną znaną jako SLD — pisze nam Cimoszewicz.
Podkreśla także, iż jego przynależność partyjna nie sprawiała mu problemów w kampanii. — Wszędzie spotykałem się z serdecznym przyjęciem. Oczywiście media, z nielicznymi wyjątkami, były w najlepszym razie obojętne, jednak przysługujący czas antenowy pozwalał to obejść. Paradoksalnie to, co i jak mówiłem, skłaniało wielu ludzi do zastanowienia się, czy propagandowe stereotypy mają sens — dodaje.
W tamtych wyborach Cimoszewicz dostał 1,5 mln głosów i zajął czwartą lokatę.
Podział „Solidarność” kontra komuniści już nie jest jedyny
To były wyjątkowe wybory. Jeszcze kilka lat wcześniej o wszystkim w Polsce decydowała jedna partia, a ze Wschodu cały czas groźnie patrzył na nas rosyjski niedźwiedź. Okrągły Stół zachwiał systemem, a później mocno rozbujały go jeszcze wybory parlamentarne z 1989 r., w którym komuniści i tak mieli zagwarantowane 65 proc. miejsc. Gdyby nie ta gwarancja, już w 1989 r. po dawnej władzy nie byłoby praktycznie śladu w Sejmie.
Komuniści na czele z Wojciechem Jaruzelskim próbowali jeszcze bronić swoich politycznych interesów, ale gwałtownie stało się jasne, iż ich czas (przynajmniej w oficjalnych władzach) właśnie dobiegł końca. Nastał rząd Tadeusza Mazowieckiego i to ludzi „Solidarności” zaczęli decydować o najważniejszych kwestiach w Polsce.
Nie minęła dłuższa chwila i ludzie „Solidarności” zdążyli się mocno pokłócić. Tak zwana „wojna na górze” przyniosła polityczne ofiary po obu stronach. w uproszczeniu można wskazać tutaj dwa przeciwstawne obozy: Mazowieckiego i Wałęsy.
Wałęsa grał w stylu dzisiejszego Trumpa
Ten pierwszy notował spadek poparcia, bo wielu Polaków mocno uderzył tzw. plan Balcerowicza, autorstwa ministra finansów, który w zdecydowany sposób przekręcał polską gospodarkę z socjalistycznych torów na te wolnorynkowe. Mazowiecki był też atakowany za zbyt wolne rozliczanie ludzi dawnego systemu.
Wałęsa, legenda „Solidarności” zachowywał się wówczas trochę jak współczesny Donald Trump. Obiecywał szybkie rozliczenia, rządy silnej ręki i rozbijanie układów siekierą.
Mazowiecki i Wałęsa stanęli naprzeciw siebie w kampanii prezydenckiej roku 1990. Znany z poprzednich lat, zero-jedynkowy podział („Solidarność” kontra komuniści) odchodził do lamusa.
„Podczas publicznych wystąpień Wałęsa zapowiadał przyspieszenie przemian w kraju, »przewietrzenie« Warszawy i rozbicie złodziejskich klik, do czego jego zdaniem nie był zdolny Mazowiecki. Deklarował »puszczenie ich w skarpetkach«, a przy okazji złagodzenie planu Balcerowicza. Towarzyszyć temu miało powszechne uwłaszczenie społeczeństwa, wyrażające się w słynnym haśle »100 milionów dla wszystkich«. Majątkiem takiej wartości, oczywiście wyrażonym w starych złotych, miał zostać obdarzony każdy obywatel RP” — w swojej książce „Dudek o historii” pisze prof. Antoni Dudek.
Ludzie Mazowieckiego kpią z siekiery Wałęsy
Mazowiecki nie był typem polityka, który na wiecach czuł się dobrze, a brudna kampania była mu obca. Ale jego sztabowcy postanowili odpowiedzieć Wałęsie serią filmików, które ośmieszały legendę „Solidarności”.
„Na jednym z nich Wałęsowska siekiera odcinała Polskę na mapie Europy od Zachodu, na innym zaś ta sama siekiera rozbijała budzik precyzyjnie wcześniej naprawiony przez tajemniczą rękę (zapewne Mazowieckiego). Pokazano także mapę Polski, na której w miejscu Warszawy pojawiał się Gdańsk, oraz naśmiewano się z wykorzystywania przez obóz przeciwnika piłsudczykowskich sentymentów” — przypomina w swojej książce prof. Dudek.
Wałęsę i Mazowieckiego „pogodził” Tymiński. Biznesmen, który robił interesy w Ameryce Południowej, Kanadzie i USA. Nazywany człowiekiem znikąd lub człowiekiem z teczką (miał tam rzekomo trzymać kwity na Lecha Wałęsę), a na wiecach jego fanów po prostu „Stasiem”.
Tymiński, który w przeciwieństwie do wielu innych kandydatów, miał nieco większy portfel, rzucił trochę swoich pieniędzy na kampanię, angażując m.in. politycznych marketingowców. Ale prawdziwą reklamę robiły mu darmowy czas antenowy w publicznej telewizji, to o czym wspominał wyżej Cimoszewicz. Dość wspomnieć, iż na początku wyścigu prezydenckiego całkowicie nieznany Tymiński notował poparcie rzędu 1 proc., by w kilka tygodni zwiększyć je ponad dwudziestokrotnie.
Tymiński eliminuje Mazowieckiego. Pomógł jeden program TVP
W 1990 r. to był szok dla wielu, bo „człowiek znikąd” Stan Tymiński wszedł do drugiej tury wyborów, pokonując m.in. jedną z legend solidarnościowego obozu, premiera Tadeusza Mazowieckiego. W drugiej turze Wałęsa nie dał jednak Tymińskiego większych szans i ostatecznie to on został prezydentem.
Tymiński nie miał skomplikowanego programu, ale był kandydatem swoistego buntu. Idealnie trafiał do ludzi, którzy nie pałali miłością do komunistycznej władzy, ale po roku rządów mieli dość planu Balcerowicza, rosnącego bezrobocia i wiecznej kłótni w obozie „Solidarności”. Sam Tymiński twierdził w kampanii, iż w Polsce wciąż trwa system totalitarny. Dowodem miał być m.in. system podatkowy, który „nie pozwalał zarabiać Polakom”.
— W roku 1990 internet w Polsce praktycznie nie istniał. Telewizja istniała w postaci jednej stacji TVP, która emitowała te bezpłatne audycje wyborcze. Ich siła rażenia była większa niż dzisiaj wszystkich mediów razem wziętych. Z prostego powodu, to był jeden ośrodek nadawczy i on to sprawił, iż Tymiński zaszedł tak daleko. Tymiński wygrywał w województwach, gdzie w ogóle nie był w trakcie kampanii — komentuje prof. Dudek.
Przytacza przykład ówczesnego województwa pilskiego. — Tymińskiego nie było tam w kampanii i według mojej wiedzy nie zawieszono tam również ani jednego plakatu Tymińskiego. A i tak w pierwszej turze wygrał tam z Wałęsą. Dlaczego? Bo docierał tam sygnał TVP i ludzie oglądali jego programy.
„Powszechne wybory prezydenckie nie są najlepszym rozwiązaniem dla Polski”
— Żeby były jasne, te programy nie były jakimś geniuszem marketingu. Tymiński sprzedawał przekaz, iż on jest jedynym niepartyjnym kandydatem, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, obywatelskim. Mówił, iż wie, jak działa kapitalizm, bo zarobił miliony na Zachodzie i on ma tajny plan, jak zrobić, by Polacy „nie byli białymi Murzynami Europy”. I na to zagłosowało ponad 3 mln ludzi, umacniając mnie w przekonaniu wówczas, iż powszechne wybory prezydenckie nie są najlepszym rozwiązaniem dla Polski. Ale męczymy się z tym jako naród po dzień dzisiejszy i będziemy męczyć jeszcze długo — ocenia historyk.
Prof. Dudek zgadza się z moją tezą, iż Tymiński był swoistym prekursorem kandydatów buntu, w stylu Andrzeja Leppera czy Pawła Kukiza. — I to z największym sukcesem. Bo nikt inny nie zdołał z jednego procenta skoczyć w trzy tygodnie na ponad 20 proc. poparcia. A Tymińskiemu się to udało — zauważa.
Historyk puentuje następująco: — Jedyne co łączy tamte wybory i obecne, to jest populizm i demagogia. Wybory prezydenckie są skrajnie spersonalizowane. Przy wyborach parlamentarnych można debatować, iż tu chodzi jeszcze o programy partyjne, o jakąś realną zmianę. Ale w naszym systemie prezydent ma tylko prawa hamowania, ma prawo weta. W roku 1990 r. to jeszcze nie było tak oczywiste. Uprawnienia prezydenckie były nieco szersze, ale już wtedy mieliśmy system parlamentarno-gabinetowy. Prezydent nie mógł zrealizować żadnej swojej obietnicy, bez posiadania większości parlamentarnej.