Wojna na gruncie kompletnej aksjologicznej pustyni

3 godzin temu

Globalna wojna, która toczy się we wszystkich skalach równocześnie i która mnoży w nieskończoność swoje fronty – tak iż na przestrzeni jednego czy dwóch dni mieści w sobie zdarzenia takie jak eskalacyjny atak dronów w Środkowo-Wschodniej Europie, wyrachowane morzenie głodem w jednym kraju Bliskiego Wschodu i jednoczesny bezprecedensowy atak bombowy na kolejny kraj Bliskiego Wschodu oraz rasistowski mord w wykonaniu nożownika i idący zaraz w ślad za nim polityczny mord przy użyciu broni palnej w USA – to nie wojna polityczna ani ekonomiczna, tylko duchowa.

Innymi słowy, jest to wojna ludzkości przeciwko samej sobie, świadcząca o jej terminalnej duchowej chorobie, rozwijającej się w przyspieszonym tempie na podatnym gruncie kompletnej aksjologicznej pustyni. Jest to zatem wojna, którą z konieczności przegrają wszelkie polityczne stronnictwa, gospodarcze grupy interesu i domorośli Herostratesowie, zaś wygrają ją wyłącznie jednostki trzymające się wytrwale do samego końca Prawdy, Drogi i Życia, która nie ma absolutnie nic wspólnego z gwałtownie przemijającymi i coraz wyraźniej iluzorycznymi „dobrami tego świata”.

Nigdy nie było inaczej – ale pozostaje zachować nadzieję, iż zwłaszcza w tej chwili ten odwieczny fakt staje się z każdym kolejnym dniem coraz oczywistszy dla wszystkich mających w sobie choć minimum dobrej woli.

* * *

Wspólnym mianownikiem wszelkich wyjątkowo groźnych zabobonów jest to, iż w swoich fundamentalnych założeniach albo otwarcie degradują, albo przynajmniej prostacko zawężają one istotę człowieczeństwa, włączając w to jej możliwości, cele i aspiracje.

Przykładowo, zabobony scjentystyczne bagatelizują rolę wszystkich dostępnych człowiekowi źródeł wiedzy poza „namacalną” obserwacją i eksperymentem. Zabobony technokratyczne odwracają hierarchię środków i celów, mamiąc gadżeciarską „efektywnością”, choćby nie wiadomo czemu miała ona służyć, stając się tym samym bałamutnym ślepym zaułkiem. Zabobony marksistowskie współpracę jako siłę napędową życia społecznego zastępują „walką klasową” albo – w nowszych wersjach – „walką tożsamościową”. Zabobony „ewolucjonistyczne” redukują dążenie do jak najbardziej wartościowego życia – zarówno jednostkowego, jak i zbiorowego – do „instynktu przetrwania”, „przekazywania genów” i gatunkowej rywalizacji. Zabobony freudowskie sprowadzają najintymniejsze formy ludzkiego współistnienia do rozładowywania nagromadzonych popędów płciowych. Zabobony „postmodernistyczne” podmieniają bezinteresowne dążenie do obiektywnej prawdy na upupiające „życie swoimi subiektywnymi prawdami”. Zabobony newage’owskie w miejsce wszystkich poważnych praktyk duchowych podstawiają synkretyczną pulpę festynowo-terapeutycznego samozadowolenia. Zabobony AI-owskie rozmywają różnicę między inteligentnym umysłem a złożoną maszyną obliczeniową. Zabobony „transhumanistyczne” mamią wizjami cybernetycznych Gollumów jako lepszych zastępników ludzi. I tak dalej, i tak dalej – odmiany takich i im podobnych dróg na manowce można by wymieniać bardzo długo.

Co gorsza, w dobie permanentnej, wielofrontowej wojny informacyjnej rozgrywającej się w środkach masowego przekazu zabobony te występują w praktycznie nieograniczonej liczbie kombinacji ukrytych pod postacią popkulturowych i pseudonaukowych sloganów. Innymi słowy, niemal na każdym kroku można się dziś natknąć na rewelacje dotyczące, przykładowo, „nauki szczęścia”, „ewolucji duchowości”, „żelaznych praw geopolityki”, „wojen handlowych jako wojen klasowych”, „nowej ery ludzkości”, „darmowego zarabiania dzięki AI” itp. itd.

Niemniej okazuje się, iż w gruncie rzeczy można bardzo łatwo uniknąć zaplątania się w gęstwinie owych nawarstwionych i wzajemnie dopełniających się bałamuctw. Wystarczy kierować się niezawodnym, regularnie powtarzanym w duchu pytaniem o to, czy dana propozycja programowa i kryjąca się za nią wizja świata nie urąga człowieczeństwu rozumianemu jako posiadanie rozumu, sumienia, poczucia dobrego smaku i wolnej woli, dzięki którym to atrybutom jest się zdolnym do poznawania prawdy (a nie jedynie nurzania się we własnych fantazjach), czynienia dobra (a nie jedynie folgowania własnym zachciankom) i tworzenia oraz kontemplowania piękna (a nie jedynie dawania wyrazu swoim upodobaniom). jeżeli dojdzie się do wniosku, iż w danym przypadku ma się do czynienia choćby w najmniejszym stopniu z podobnym urągowiskiem, wówczas należy zachowywać wobec niego wyraźny dystans, najlepiej zalecając przy tym to samo swoim bliźnim. I choć takie nastawienie nie jest gwarantem odnalezienia tego, co jest ścisłym przeciwieństwem wzmiankowanych zabobonów, to jest ono z pewnością warunkiem koniecznym zachowania intelektualnej, moralnej, estetycznej i duchowej samoświadomości niezbędnej do wszelkich owocnych na tym polu poszukiwań.

* * *

Dość trafnym sloganem jest ten głoszący, iż historia powtarza się najpierw jako tragedia, a potem jako farsa. Tyczy się to również historii przynajmniej niektórych idei, na przykład marksizmu i komunizmu. Marksizm w wydaniu Marksa i komunizm w wydaniu Lenina czy Stalina skończył się tragicznie. Tymczasem marksizm i komunizm w wydaniu ostatniej (nie tylko w sensie chronologicznym, ale też, co widać coraz wyraźniej, także eschatologicznym) „gwiazdy” owych ideologii, czyli niejakiego Żiżka, to już wyłącznie czyste i zupełnie rozmyślne błazeństwo, w ramach którego wszystko może wszystko znaczyć i do wszystkiego prowadzić, jak długo finalnym rezultatem przeprowadzonej w ten sposób surrealistycznej ekwilibrystyki jest kompletnie już mgławicowa i semantycznie nieskończenie rozciągliwa „rewolucja”.

Nic zatem dziwnego, iż jedyny „ferment intelektualny”, jaki są w tej chwili w stanie wywoływać ideologie marksizmu i komunizmu, przyjmuje formę głupkowatych obrazkowych pyskówek w tzw. mediach społecznościowych. To samo tyczy się zresztą tzw. neomarksizmu alias „marksizmu kulturowego” spod bandery Gramsciego, Marcusego, Alinsky’ego i Reicha, przy czym z uwagi na swój aspekt „tożsamościowy” ma on w tej chwili znacznie większy potencjał od marksizmu klasycznego w zakresie przenoszenia owych pyskówek na obszar instytucjonalny, siejąc znacznie bardziej wymierny zamęt i znacznie szerzej zakrojoną destrukcję.

Rzecz jest o tyle godna uwagi, o ile to właśnie zainfekowanie świata wzmiankowaną błazeńską głupkowatością zdaje się być finalnym, bezinteresownie niszczycielskim tryumfem marksizmu, komunizmu i innych ideologii spod egidy „permanentnej rewolucji”. Jest to tryumf o tyle wyrazisty, o ile narzuca on ton choćby ideologiom pozornie przeciwstawnym – otóż zjełczała mieszanina trybalizmu, protekcjonizmu, militaryzmu i socjobiologizmu, która snobuje się dziś na główną siłę oporu wobec neomarksistowskiej degrengolady, swojej witalności również upatruje w coraz bardziej jarmarcznym, tandetnym i kabotyńskim charakterze, skrojonym na miarę memów, tweetów i tiktoków.

Jedyną niezawodną formą „kontrrewolucji” zdaje się być więc w podobnych okolicznościach zapraszanie jak największej liczby ludzi dobrej woli do „benedyktyńskich” azylów, w których przechowywane są pojęcia, zjawiska, idee i dzieła nieprzekładalne na język błazeńskiego populizmu i nieprzedstawialne w postaci neonowo-kakofonicznych karykatur. Stworzywszy zaś rzeczone azyle i wypełniwszy je osobami doceniającymi ich kluczową rolę, pozostaje czekać na niechybne pożarcie swoich dzieci również przez tę, jak się zdaje, finalną mutację rewolucji – nie tragiczną, tylko farsową, a więc niezdolną do zaszkodzenia tym wszystkim, których tarczą jest niezłomne trwanie przy ponadczasowych zasadach decorum.

Jakub Bożydar Wiśniewski

Idź do oryginalnego materiału