Zmiana strategi (wspomnienia z tamtych dni)

niepoprawni.pl 3 godzin temu

Dzwonek do drzwi oderwał Krzysztofa Karczewskiego od lektury. Czytał Drogę donikąd Józefa Mackiewicza – wydanie konspiracyjne, rzecz jasna. Krzysztof przed otwarciem drzwi musiał ją gdzieś upchnąć, by nie rzucała się w oczy. Nie wszyscy znajomi gospodarza wiedzieli, iż ten działa w konspiracji i tak miało pozostać. Karczewski odsiedział już swoje za walkę o niepodległość Polski i niekoniecznie chciał wracać za kraty. Starał się nie trzymać w domu większej ilości kontrabandy. Zostawiał tylko to, co aktualnie czytał. Chyba iż akurat czekał na któregoś z odbiorców tak jak dzisiaj, co zdarzało się niezwykle rzadko. Kontrabandę starał się sam roznosić kolporterom. W tym celu na terenie Bydgoszczy utworzył sieć dystrybucji zakazanych książek i gazet, składającą się z jedenastu punktów rozsianych na terenie całego miasta. To było bezpieczniejsze, Krzysztof był już po odsiadce, jego dom mógł być namierzany. Zbyt duża liczba odwiedzających na pewno wzbudziła zainteresowanie służb. Lata konspiracji nauczyły go umiejętnego kluczenia po mieście, by zgubić ewentualny ogon. Zakazaną literaturę i prasę odbierał od kurierów z Krakowa i Lublina, sam po kontrabandę jeździł do Warszawy. Materiały trzymał w piwnicach znajomych, za ich zgodą oczywiście.

Książka upchnięta, pora podejść do drzwi. Zerknął przez judasza, żeby zobaczyć, kogo nogi tu przyniosły. Na klatce schodowej stał Paweł Winiak, właśnie sięgał do przycisku, by ponownie zadzwonić. Karczewski akurat jego się oczekiwał, pospiesznie otworzył drzwi, zapraszając do środka. Gościa zaprowadził do pokoju, sam zajął się przygotowaniem kawy w kuchni. Wiedział, iż każda wizyta Pawła wiązała się z wymianą poglądów na bieżące tematy polityczne, choć głównym ich celem był odbiór kontrabandy. Obaj byli nauczycielami w podbydgoskich szkołach. Winiak w Borównie, dojeżdżał do swojej PKS-em, Krzysztof z braku innych możliwości rowerem, choć do Kozielca miał dużo dalej. Często mijał kolegę czekającego na przystanku. I tak był „cud”: niedopatrzenie SB lub ich świadoma strategia, iż taki wróg ludu, jak Karczewski, dostał pracę w szkole. W wielu miejscach chcieli go zatrudnić, ale kiedy przyjeżdżał z dokumentami, okazywało się, iż pracy już nie ma. Pewnie miał ogon, który dbał o to. Krzysztof przynajmniej oficjalnie z powodu odsiadki był spalony, więc coraz częściej angażował się we wrogą półlegalną działalność, za którą nie wsadzano i być może to skłoniło służby do załatwienia mu wymarzonej pracy. A oto, jak do tego doszło. Jego tata pracował w kulturze. Po śmierci Stalina i Bieruta nastąpiła tak zwana odwilż. Zredukowano liczbę pracowników Urzędu Bezpieczeństwa i zmieniono jego nazwę na Służbę Bezpieczeństwa, a zredukowanych pracowników wysyłano na dobre stanowiska do różnych placówek związanych z kulturą. U Mariusza w pracy były ubek był na etacie przewodniczącego rady zakładowej. I to on właśnie podszedł do Karczewskiego seniora:

– Słuchaj Mariusz, podobno twój syn szuka pracy w szkole. Wiem, iż w Kozielcu brakuje nauczycieli, niech tam spróbuje.

Mocno zdziwiony Karczewski podziękował za informacje.

– Hej Krzysztof – relacjonował synowi po powrocie do domu – sprawa jest dziwna – nikomu w zakładzie nie mówiłem, iż poszukujesz pracy w szkole. Tymczasem ten ubek, co u nas pracuje, sam zgłosił się do mnie i powiedział, gdzie mogą cię przyjąć. Dlaczego? Coś mi tu nie gra.

Krzysztof podjechał do wskazanej miejscowości i natychmiast podpisano z nim umowę od 1 października. Jego pensum – osiemnaście godzin. Do Kozielca autobusy przyjeżdżały trzy razy dziennie. Tak mu jednak skonstruowano plan, iż musiał przyjeżdżać pierwszym autobusem, a wracać ostatnim, który w drogę do Bydgoszczy wyruszał o osiemnastej. Krzysztof był jedynym z dojeżdżających nauczycieli, któremu planu lekcji nie dopasowano do rozkładu jazdy PKS-u. Czyżby o to im chodziło – zastanawiał się Krzysztof – pozbawić go czasu, by ograniczyć mu możliwość działalności na szkodę Polski Ludowej? Nie zauważano jego patriotycznej działalności – takiej, jak malowanie na lekcji wychowawczej plakatów na zakazane wówczas Święto Niepodległości, na których za sugestią nauczyciela pojawiała się Polska w granicach przedwojennych, a orzeł na głowie miał zdartą mu przez komunistów koronę. Brak reakcji na te „antysocjalistyczne” działania był czymś zupełnie niezrozumiałym. o ile rzeczywiście był to sprytny plan esbeków, to Krzysztof ich wykiwał, przesiadł się na rower. Był młody, sprawny, drogę do szkoły pokonywał przy dobrym wietrze – korzystając z różnych skrótów – w pięćdziesiąt minut, przy złym – godzinę i dziesięć minut. Autobus jechał równą godzinę. W ten sposób miał dużo czasu, który mógł zagospodarować po swojemu. Nie wiedział wówczas, iż w 2024 roku rządzący polską postkomuniści spod znaku Platformy Obywatelskiej zastosują ten sam trik, a on będzie już za stary, by skorzystać z metody sprawdzonej w PRL-u.

Karczewski postawił przed kolegą kawę i wyłożył na stół wydaną poza cenzurą literaturę, niezależne pisma. Paweł był stałym ich odbiorcą, kupował tylko pojedyncze egzemplarze.

– A gdybym potrzebował więcej egzemplarzy, no gdybym miał chętnych do nabycia? – niespodziewanie zapytał gość, przeglądając leżącą na stole bibułę.

W głowie Krzysztofa natychmiast zapaliło się czerwone światełko. Znał Winiaka kilka lat. Nieraz proponował mu większe zaangażowanie w działania konspiracyjne, czy chociażby kolportaż bibuły wśród zaufanych znajomych. Zawsze słyszał tę samą odpowiedź:

– Wiesz Krzysztof, ja po prostu się boję. Czym innym jest czerpać wiedzę z zakazanych źródeł, o czym nikt nie musi wiedzieć, a czym innym ich kolportaż, za który można na kilka lat trafić do pierdla. To nie dla mnie, zwyczajnie boję się.

Karczewski szanował taką postawę, była przynajmniej uczciwa. Nie każdy musiał być bohaterem. Najbardziej nie znosił tych, którzy swój brak odwagi ubierali w piękne słowa typu: „Ja nie jestem ani za władzą, ani za opozycją. Dlatego do niczego się nie mieszam”. Taka bezpieczna postawa. Nic dziwnego, iż pytanie Pawła wzbudziło w Krzysztofie niepokój, uważnie spojrzał na kolegę. Pytać nie musiał, ten sam udzielił odpowiedzi.

Wiesz, co mi się ostatnio przydarzyło – Winiak rozpoczął swoją opowieść – to było 3 maja, w domu pusto, rodzina wyjechała na weekend, w lodówce też niczego nie było. Wiedziałem, iż tego dnia lepiej nie wychodzić z domu, z uwagi na manifestacje, które organizujecie w to zakazane święto. Mieszkam na „Kapach”, a demonstracje zawsze organizujecie w śródmieściu lub na starówce. Pomyślałem sobie, iż jak wyjdę do osiedlowego sklepu po chleb i jakiś obkład, to nic mi się nie stanie. Nie był to jednak dobry pomysł. Ledwo opuściłem dom, napatoczył się jakiś patrol.

Dokumenty proszę, imię, nazwisko, adres.

Odpowiadałem jak należy, grzecznie. Milicjanci spojrzeli wymownie na siebie.

Idziesz z nami!

Ale za co, co ja zrobiłem?

Nie twoja sprawa.

Jak mnie zabieracie, to chyba moja.

Nie pyskuj, bo się z pałą zapoznasz, wyciągnij łapki.

Skuto mnie – mnie kontynuował Paweł – po dziesięciu minutach spotkaliśmy kolejny patrol.

Macie kogoś? – zapytali ci, co mnie prowadzili. Odpowiedzią był przeczący ruch głową. – A my dwóch, ten jest trzeci. Możemy go wam odstąpić za połówkę. Stoi?!

Zastanawiałem się, o co tu chodzi – kontynuował gość – jaja sobie robią czy co, może chcą mnie zastraszyć.

Stoi, dawajcie go – odpowiadają napotkani funkcjonariusze – a połówkę wypijemy razem – jak razem, to przynajmniej litra – niech będzie.

Tak trafiłem w ręce kolejnego patrolu, zaprowadzili mnie do suki, tam było jeszcze kilku takich jak ja. Wziętych z ulicy. Tak trafiłem na dołek, zupełnie nie wiedząc za co. Następnego dnia po kilkunastu godzinach, bez możliwości kontaktu z rodziną czy choćby z adwokatem, trafiłem przed kolegium do spraw wykroczeń, gdzie zupełnie nieznani milicjanci oskarżali mnie o wznoszenie okrzyków antypaństwowych na Starym Rynku w Bydgoszczy, a pojmany według ich relacji miałem być na ulicy Mostowej, choć tego dnia ani w jednym, ani w drugim miejscu mnie w ogóle nie było. Wyjaśnień nie pozwolono mi składać. Zostałem skazany na pięć tysięcy złotych grzywny z zamianą na areszt, przy przeliczniku pięciuset złotych za dzień. Na szczęście pozwolono mi w końcu zadzwonić do rodziny, ta nie miała takiej kwoty. Zwolniono mnie dopiero następnego dnia, kiedy udało im się zebrać brakujące środki wśród znajomych i mnie wykupić. Od tych wydarzeń mija właśnie miesiąc – kontynuował Paweł – i tak sobie myślę – jak mam już siedzieć, to wolę wiedzieć za co, jak się zachować, mieć wasze wsparcie i dostęp do zaufanych adwokatów, chcę działać także po to, żeby im odpłacić za to, co mnie spotkało! Zacząłbym od kolportażu, ale tylko wśród najbliższych znajomych. Co ty na to?

Najpierw muszę cię przeszkolić, potem ustalić bezpieczny sposób kontaktu, zwłaszcza iż moje mieszkanie może być obserwowane, a częste wizyty mogłyby spowodować, iż ciebie też wezmą pod lupę.

Dalsza część rozmowy była szkoleniem, omawianiem sposobu wzajemnych kontaktów. Na zakończenie spotkania Karczewski wręczył koledze Małego konspiratora – ta broszurka zawiera to wszystko, o czym mówiłem, jak zachowywać się w czasie przesłuchania, kiedy można odmówić zeznań.

– Przypominaj to sobie regularnie. Człowiek nie zna dnia ani godziny.

Paweł rzeczywiście zaczął od kolportażu, potem współorganizował tajny uniwersytet, a w końcu udostępnił Krzysztofowi komórkę swojej babci, gdzie przechowywany był sprzęt do drukowania kontrabandy.

Idź do oryginalnego materiału