Ostatni taki udój?

26 lipca, wpis nr 1367 Jerzy Karwelis
Zasada „follow the money” staje się coraz bardziej uniwersalna. Podążanie za pieniądzem nie służy tylko do łapania aferzystów, ale równie sprawdza się w tropieniu intencji politycznych, czyli …aferzystów wyższego poziomu. Ze skrupulatnych analiz budżetów państwowych wynika bezpośrednio cały ciąg intencji do zrealizowania przez władze. zwykle debaty budżetowe są nudne, niestety bardziej przyciągają publiczność przyczynkarskie afery i emocje, niż analizy zamierzeń rządzących zaklęte w tabelkach. A są to debaty prorocze, gdyż jeżeli się w nie wsłuchać widać nie tylko intencje władz, ale także kierunki, w których hołubią one wybrane przez siebie grupy społeczne.
Ostatnio odbyła się – jedna z pierwszych – przymiarek do budżetu Unii na lata 2028-2034 Tam intencje władz wyszły bardzo wyraźnie, choć fachowcy przekonują, iż są to sygnały przesadzone, na wyrost, by było Unii z czego „schodzić” w tym prawie dwuletnim procesie negocjacji budżetu. Ale intencje wyszły wyraźnie, w dużej mierze w budżetach państw w miejsce wspieranych i pogrążanych grup społecznych w przypadku budżetu Brukseli występują całe kraje, choć – jak to w budżetach lewackich, a taką organizacją zdaje się być Unia Europejska – widać tu także podejście klasowe: jedne klasy idą do góry drugie na dół. Ale zacznijmy od samej istoty budżetu.
Zmiana paradygmatu
Struktura budżetu pokazuje generalny zwrot i jest to zwrot nie tylko ku państwu federalnemu, ale ku państwu, w którym za centrum będzie „robił” Berlin. Unia rezygnuje z dotychczasowych priorytetów, wycofuje gros środków ze swoich podstawowych programów: funduszu spójności oraz dopłat do rolnictwa. Te, dotychczas podstawowe, fundusze miały swoje znaczące uzasadnienie dla istoty całej Unii. Pierwszy – fundusz spójności – miał wyrównywać różnice w poziomie rozwoju poszczególnych regionów i państw członkowskich, tak by w miarę równomiernie rozszerzać sferę włączenia zapyziałych państw w rozwój całej Unii. Idea ta, wraz z całym funduszem spójności, była sprzedawana jako wyraz solidarności europejskiej, jednego z filarów tzw. „wartości europejskich”, czyniła z mieszkańców Europy suwerena jednolitego, wspieranego i unifikowanego ambicjami rozwojowymi w jeden kosmopolityczny lud.
Obecna rezygnacja z priorytetów rozwojowych a adekwatnie zasypujących w dziele rozwoju różnice, jest w tej chwili uzasadniana na wyrost – tłumaczy się nam, iż kraje już osiągnęły w miarę równy poziom rozwoju i nie ma co tam pchać pieniędzy, zwłaszcza, iż przeznaczane były one na oldskulowe inwestycje w twardą infrastrukturę, czyli beton i stal, drogi, komunikację i dostępność transportową. Teraz, kiedy, jak utrzymują eksperci Unijni, osiągnęliśmy w miarę równoważny poziom tej twardej podstawy rozwojowej, można już przejść do wspierania rozwoju nie w zakresie „starej” infrastruktury, ale przenieść te środki na wpieranie nowych technologii, z cyfryzacją włącznie.
Tu mamy już parę zastrzeżeń. Ja jakoś nie widzę, żeby członkowie, zwłaszcza ci najświeżsi, jakoś gwałtownie doszlusowali do równego poziomu, szczególnie w zakresie infrastruktury. W Unii pełno jest państw wciąż rozwojowo odstających od innych, zwłaszcza w zakresie infrastruktury. Mało tego – infrastrukturalnie zapada się także „stara” Unia. choćby w gospodarczo dumnych z siebie Niemczech widać zapóźnienia w odtwarzaniu prostej infrastruktury, takiej jak drogi, autostrady, mosty, czy w rzeczach najprostszych, takich jak dostępność do szerokopasmowego internetu. A więc nie bardzo jest jak zwijać ten program spójności.
Poza tym widać wyraźnie, iż w tych funduszach wcale nie chodziło o równanie do średniej, ale wspieranie przez unijne środki rozwoju infrastruktury państw, które są strategicznie ważne ze względu na interesy gospodarki niemieckiej. Na przykład my na tym skorzystaliśmy, gdyż takie na przykład budowy dróg były wspierane przez fundusze unijne z powodów przydatności dla polityki niemieckiej. Składała się ona z dwóch elementów – zabezpieczenia logistyki wymiany gospodarczej Niemiec z Rosją oraz łatwego transferowania półproduktów polskiej gospodarki do Niemiec, które realizowały u siebie marżę adekwatną. Była to realizacja starej idei Mitteleuropy, gdzie państwa Europy Centralnej miały stanowić zaplecze produkcyjne, peryferyjne i uzupełniające dla gospodarki niemieckiej i wymagały łatwego logistycznego zabezpieczenia tej idei. Inne kraje – nie po drodze, szczególnie na linii wymiany handlowej Niemcy-Rosja, nie miały tyle szczęścia i tam pieniądze unijne na dogonienie poziomu infrastruktury nie objawiły się tak szczodrze.
Klasowy aspekt budżetu
Przy, moim zdaniem taktycznie chwilowej, zapaści handlu Niemiec z Rosją, takie wydatki nie mają już uzasadnienia ze strony Niemiec, a więc te środki pójdą gdzie indziej, ponieważ nowy budżet Unii będzie preferował dwa kierunki – cyfryzację oraz wydatki militarne. Drugi obszar, po funduszu spójności, którego kosztem się to odbędzie to dopłaty do rolnictwa. To tu się zabierze najwięcej. Straci na tym głównie Francja i Polska. Ale jak padnie rolnictwo w Unii, to co będziemy jeść? Ano będziemy w kleszczach, imadle z dwoma składnikami: wschodnim i zachodnim. Nie tylko brak dopłat wykończy europejskie rolnictwo, ale dojdą jeszcze dwie rzeczy – wewnętrznie i kosztowo będzie to zielone szaleństwo, które podroży unijną produkcję rolną, zaś zewnętrznie będą to ekstra warunki dla importu żywności z kierunków ukraińskiego i południowoamerykańskiego.
Tu wchodzi wspomniany element klasowy. Progresywna Unia od samego początku walczy z chłopstwem, jako rozsadnikiem najgorszych wad stojących na drodze postępu. Są nimi dwa składniki – raczej konserwatywne podejście do tradycji i wartości oraz rzecz najbardziej znienawidzona przez postępaków – własność najbardziej wymierna, gdyż jest to własność ziemi. A więc ta klasa jest do wytępienia na wiele sposobów, od podrożenia produkcji przeregulowaniem, zwłaszcza środowiskowym, poprzez walkę z mniejszymi gospodarstwami rolnymi, aż po zmniejszenie tej grupy społecznej poprzez kulturowe uatrakcyjnianie miastowej alternatywy dla młodych.
A więc, co paradoksalne, europejscy rolnicy padną, ale będzie co jeść, gdyż artykuły spożywcze sprowadzi się z dwóch kierunków. Jednego – ukraińskiego – gdzie przy farmizacji gospodarstw o wielkości kilku polskich województw zarobią wielkie rolnicze korporacje (amerykańskie i europejskie). Drugi kierunek to Mercosur, czyli umowa z Ameryką Południową, gdzie dojdzie do wymiany – tańsza żywność w zamian za europejskie, a adekwatnie niemieckie, towary, które już nie schodzą, choćby w samej Europie, czego przykładem może być padaczka motoryzacyjna Niemiec.
I, o dziwo, odbędzie się to w oparach totalnej hipokryzji, gdyż jednym z czynników rozwalenia europejskiego rolnictwa będzie utopia zielonego ładu. A w tym samym czasie zarówno Ukraina, jak i Ameryka Południowa będą smrodziły ile wlezie, o napychaniu swych produktów GMO już nie wspominając. Te dwa nowe kierunki importu, przy zapaści rodzimej produkcji, narażą Europejczyków na zanik bezpieczeństwa żywnościowego, gdyż pozbawią Europę suwerenności w produkcji spożywczej na długie lata. Długie, bo tyle czasu zajmie ewentualne odtworzenie wyciętych zasobów produkcji rolnej, o utracie kompetencji rolników też nie wspominając.
Odpadnie więc wspieranie rozwoju podstawowej infrastruktury państw aspirujących oraz wspieranie rolnictwa, które – nota bene – jak narkotyk, poprzez system dotacji doprowadziły do degrengolady rolnictwa, bo czym innym jest korumpowanie rolników płacąc im za nic nie robienie, wmuszanie ugorowania ziemi, czy wprowadzanie durnot na poziomie bioróżnorodności. Zmniejszenie dotowania rolnictwa to przewrót kopernikański w historii budżetu unijnego, co oznacza, iż Bruksela już się nie boi ani państw „nowej Unii”, ani klasy rolników jako takiej. I może im tam wyszło, iż te dwa czynniki – jeden państwowy, drugi klasowy – są na tyle spacyfikowane, iż nie podskoczą. I może mają tu rację.
Co w zamian?
Tak „zaoszczędzone” środki pójdą na dwie dziedziny – cyfryzację oraz militaria. Zacznijmy od słynnej cyfryzacji. Już strategia lizbońska obiecywała, iż Amerykę i Chiny w tym względzie dogonimy i przegonimy. Co z tego po tych dwudziestu pięciu latach wyszło – sami widzimy. Świat przegonił Europę o kilka długości i nie ma się co dziwić: tak jest zawsze jak rozwój jest zadekretowany przez urzędników. To oni są przecież unijnymi dysponentami tych środków, decydują na co to pójdzie. A więc idzie na „kolegów królika” – wystarczy popatrzeć choćby na rezultaty wielomiliardowego funduszu Horyzont Europa, gdzie walczy się o wielomilionowe granty na kompletnie przyczynkarskie projekty, pali się kasę na międzynarodowe prace badawcze nie mające nic wspólnego z innowacjami, nowymi technologiami czy cyfryzacją. Te, jeżeli w ogóle, to są robione w Europie przez firmy prywatne, które walczą swoimi budżetami z gargantuicznymi dotacjami ze środków publicznych na przedsięwzięcia zlecane przez urzędników urzędnikom, za których coraz częściej robi naukowa sfera badawcza.
Tak przepalono ciężkie miliardy, które w prywatnej gospodarce dałyby stokroć lepsze rezultaty, choćby poprzez obniżenie podatków. Ale kto bogatemu zabroni? Teraz będziemy pchać w cyfryzację. Ale przy takim upadku innowacyjności na co to w takim razie pójdzie? Otóż w kwestii cyfryzacji rozwija się w Unii jedyna dziedzina – zdigitalizowanie kontroli społecznej. Proces ten znacznie przyspieszył w czasach kowidowych i jesteśmy właśnie świadkami w tym względzie implementacji obiecywanej „nowej normalności”. Ta „normalność” nie jest normalna, tylko „nowa”. Eksperyment z kowidową kontrolą powiódł się całkiem dobrze, ale nie został dokończony – kowid zabiła wojna na Ukrainie i z implementacją totalnej cyfryzacji kontroli społecznej czeka się tylko na jakiś nowy pretekst, stymulowany jak zwykle strachem.
I na to pójdą pieniądze „na cyfryzację”. I choćby tu nie będą to wykwity naszej, europejskiej innowacyjności, tylko produkty kupione z półek chińskich czy izraelskich. I jak znam te kierunki, nie tylko będą te ich produkty służyły europejskim celom, ale będą dawały ich pozaeurpejskim producentom pełen wgląd w zbierane i agregowanie dane dotyczące zachowań Europejczyków – strategicznie priorytetowego czynnika III wojny światowej, kontynuowanego w tej chwili w formie hybrydowej.
Cyfryzacja będzie też domeną kontroli treści pod pretekstem tropienia nienawistników w mowie, piśmie i obrazie. Z tym, iż też odbędzie się to za cudze pieniądze, gdyż tak pojęta cyfryzacja będzie tylko przeznaczona do kontroli całych platform tzw. mediów społecznościowych, które wedle nowego prawa unijnego już są zmuszane do kontroli samych siebie, pod względem tropienia mowy nienawiści. Samo pojęcie jest na tyle gumowe, kary zaś za jej niewytropienie tak surowe, iż platformy same będą naddatkowo stosować cenzurę prewencyjną. Tyle cyfryzacja.
militaria.eu
Drugi obszar hołubiony przez budżet Unii to będzie obronność. Z tym, iż będzie to fundusz selektywny. Mają zarobić Niemcy i Francuzi. I tyle. Widać to po założeniach, w dodatku już zastosowanych, w funduszu ReArm Europe. Ustalono kryteria europejskości produkcji uznanej za wartą dofinansowania ze środków unijnych: są to procentowe progi udziałów produkcji spoza Europy, których przekroczenie dyskwalifikuje z finansowania. Czyli obecnie, a tym bardziej po rozpędzeniu się tego mechanizmu, z tych funduszy będzie można wydać kasę na produkty niemieckie lub francuskie.
Interesująca jest także kwestia obecnej struktury tego funduszu – część z pożyczek a la KPO, czyli zapożyczamy się krajowo, ale na co możemy to wydać decyduje Bruksela. Drugi składnik ma pochodzić z poluzowania limitów zadłużania się państw członkowskich, czyli znowu – będziemy się mogli zapożyczyć, by ewentualnie kupić wojenne zabawki od „silnika Europy”, czyli Niemców i Francuzów, o czym zdecyduje Komisja Europejska. Czyli w obu przypadkach strumień unijnych pieniędzy, nie pierwszy raz, będzie przekierowany zostanie do Berlina.
Ten numer jest możliwy tylko wtedy kiedy np. taka Polska nie ma własnej bazy produkcyjnej dla militariów. Jej strukturalne osłabienie to ponura historia ciągłości zaniedbań całej III RP. Tak się jakoś, przypadkiem oczywiście, złożyło – wszelkie próby poprawienia polskiej zbrojeniówki dziwnie lądowały w krzakach, tak samo jak… wybudowanie polskiej elektrowni atomowej.
Widać, iż komuś zależy na naszym braku suwerenności, zarówno energetycznej, jak i militarnej. I temu „komuś” zawsze udaje się znaleźć lokalnych, polskich popleczników takich działań. Pozostajemy więc w tym względzie w sferze ciągłych dyskusji, bez przełożenia na działanie.
To zeuropeizowanie militariów anuluje unijne wsparcie naszych, lepszych czy gorszych, ale jakichś, planów zakupów uzbrojenia. Pozamawialiśmy poza Europą (bo niby skąd mieliśmy brać, jak produkcja europejskiego przemysłu zbrojeniowego nie wydala?) i nie sfinansujemy tego z powyższych powodów z funduszy unijnych, a więc będziemy musieli kupować za swoje, podczas gdy Niemcy czy Francuzi będą kupować dla siebie, od siebie za… nasze. Genialne, co? I taki jest ten budżet w sensie państwowo-klasowym. Ale ma on jeszcze kilka aspektów pokazujących co nas czeka.
Budżet na hura
Budżet ma być rekordowy. Tak ze dwa tysiące miliardów euro. Wiemy już na co pójdzie, ale interesujący jest sam fakt i cel jego rozdęcia. choćby nie chce mi się już tu utyskiwać na tych polskich gęgaczy (uwaga – równo po stronie POPiS-u), którzy chwalą się, iż mamy rekordowy budżet w Unii i Polska na tym skorzysta. Jak widać w militariach nie bardzo, zaś w cyfrówce, o ile ta ma być tylko instrumentem kontroli, to może się tak lepiej nie cieszyć? W ogóle cieszenie się, iż gdzieś tam, jakaś organizacja „wirtualnej wspólnoty” będzie miała więcej naszej kasy do politycznego oddziaływania na kraje członkowskie może cieszyć tylko cynika lub nierozgarniętego.
Jak to się bowiem poskłada taki rekordowy budżet, skoro składki są uzależnione pośrednio od gospodarczej sytuacji państw członkowskich? Ta, jak wiemy, w Europie się pogarsza, skąd więc ma się wziąć ten rekordowy naddatek? Głównie, proszę państwa z tzw. dochodów własnych Unii. A więc opodatkowania na jej rzecz państw członkowskich. Nie chcę choćby przypominać, iż głównym pionierem w tej kwestii był nasz premier Mateusz, jeszcze w czasach wczesno kowidowych. Potem poszło jak po maśle, taki np. podatek od plastiku na rzecz Brukseli, płacony przez wszystkie kraje, uzasadniono ideą ekologiczną, zaś konieczność wygenerowania przez Unię funduszu pożyczkowego pod zastaw zobowiązań państw członkowski uzasadniono potrzebą odbudowy kontynentu po szaleństwie kowidowym.
Przykład KPO (to po polsku, po „europejsku”: „europejskiego funduszu nowej generacji”, czyli budowy Nowego Świata) jest tu znamienny. Mieliśmy się wylizywać za tę kasę z upadku gospodarki, głównie małych przedsiębiorców – najczęstsze ofiary lockdownów – a pieniądze poszły nie wiadomo dlaczego na wiatraki, dopłaty do elektrycznych samochodów i krajobrazowotwórcze farmy fotowoltaiki. O tęczowych funduszach równościowych już przez grzeczność nie wspomnę. I tak będzie i teraz – pod szantażem strachu, tym razem wojennego, zapożyczy się kto ma się zapożyczyć, zaś zarobi ten, co ma zarobić. I taki jest ten budżet.
Dlatego jest duży, bo na realizację opisanych wyżej nowych obszarów trzeba się będzie nam zapożyczyć. Tama „dochodów” własnych została spektakularnie zarysowana za kowida i właśnie pęka na naszych oczach dzięki głosowań wybranych przedstawicieli ludu ginącego kontynentu. Co paradoksalnie – Niemcy, którzy tym wszystkim kręcą otrzymają w spadku swych imperialnych dążeń kontynent zrujnowany, ale kto by się tam martwił o kolonie, dopóki dostarczają tego, czego się od nich chce?
Ale dziwić może ta euforia z tego stanu rzeczy, duma z „rekordowego budżetu”. Jest to euforia karpi z przedłużenia o tydzień świąt Bożego Narodzenia. Po prostu nie można patrzeć na taki debilizm. Jak można się cieszyć z podniesienia podatków, w dodatku takich, z których nic do nas nie wróci? Przeciwnie – nasze podatki będą użyte do budowy potęgi państwa o interesach coraz bardziej sprzecznych z naszą racją stanu, jeżeli taka w ogóle istnieje w umysłach polskich polityków.
Polska trendsetterem
W budżecie też jest zapisana idea przetestowana już na Polakach. Jest nią zasada praworządności, którą ćwiczono na nas od czasów nastania rządu Kaczyńskiego. Eksperyment się udał i można go teraz, jak widać w budżecie, wdrożyć w całej Unii. Otóż ostatecznym kryterium dla otrzymania wszelkich środków z rekordowego budżetu będzie spełnianie kryteriów praworządności. I tu trafiamy na parę min.
Po pierwsze – co to jest ta praworządność, to nikt nie wie. Przykład Polski pokazał, iż to bez znaczenia, gdyż jest to kryterium wirtualne. Przypomnę, iż Polska za czasów rządów PiS-u została pozbawiona dostępu do unijnych środków, na poczet których sama się zapożyczyła, gdyż nie spełniała kryteriów państwa praworządnego. Pal licho czy to prawda czy nie, ale jak tylko się zmieniła władza to natychmiast stała się Polska krajem praworządnym, choć w organizacji infrastruktury praworządności nie zmieniło się od czasów PiS nic. Zmieniła się tylko władza, na taką bardziej po myśli Berlina. Co prawda automatycznie dostęp do środków unijnych wcale się nie otworzył (dostaliśmy do dziś ok. 15% funduszy przeznaczonych dla nas w ramach KPO) – ot, tylko poszedł w kierunkach zielonoładowych (i to głównie w części dotacyjnej), bo na „prawdziwe” projekty, o ile już, to możemy się jeszcze starać z pożyczkowej części KPO.
W ten sposób tak przetestowana praworządność staje się agresywnym narzędziem, dzięki którego, jak widać na przykładzie Polski, Komisja Europejska może wpływać na rządy państw członkowskich w każdym aspekcie, wywierając na nie naciski w sferach kompletnie nie objętych traktatami akcesyjnymi. Tym samym centrum zarządzania europejskimi krajami przenosi się do niekontrolowanych ciał, zaś w ten sposób polityczne wybory w poszczególnych państwach stają się fasadową zabawą dla naiwnych. Komisja dzięki takich mechanizmów uzyskuje pełnię władzy nad kontynentem. Co paradoksalne krajami rządzi organizacja o budżecie nie przekraczających (nawet w rekordowym budżecie 2 bilionów) 1,5% łącznego PKB wszystkich państw członkowskich. Czyni to bowiem Komisja nie dzięki pieniędzy, ale regulacji, którymi wpływa na lokalne polityki, oraz wzmaga publiczność propagandą o pieniądzach, które leżą i czekają, ale tylko na praworządnych. Cokolwiek to znaczy w unijnej nowomowie.
Ale ten aspekt brukselskiego samodzierżawia ma jeszcze rozszerzony efekt. Tu już nie chodzi o trzymanie za pysk państw niewygodnych politycznie. Tu chodzi o wzmożenie procesu unifikacji Unii w państwo federalne. Centrum dowodzenia już jest, a więc pora na konsolidację budżetu. choćby biedni komisarze z Komisji Europejskiej żalą się, iż nie mają dostępu do całości budżetu, nie ma do niego, uwaga!, komisarz do spraw budżetu (Polak zresztą). Ten jest tylko od sprawozdawania na forum Parlamentu Europejskiego dawek propedeutycznych budżetu ustalonego w wąskim gronie „starszych i mądrzejszych”.
Komisja Europejska ma więc ambicje wyposażenia nowego centrum zarządzania Europą we wszelkie atrybuty władzy: do regulacji dochodzi bowiem aspekt scentralizowanego budżetu, pochodzącego coraz bardziej z opodatkowania peryferiów. Składki jeszcze stanowiły jakiś listek figowy równouprawnienia podmiotów, zaś opodatkowanie na rzecz centrum to już dowód na centralizację władzy wymuszoną przemocą, na razie regulacyjną.
Ostatni taki zajazd
Wiadomo – dyskusje nad tym budżetem potrwają ze dwa lata i wiele się jeszcze może zmienić. Ale widać w jakim kierunku idą intencje. I postuluję tu tezę, iż to będzie ostatni taki budżet. I nie chodzi tu ani o jego wielkość, ani o strukturę. Chodzi o coś innego – o pryncypia. jeżeli bowiem, idąc za takim budżetem, wszystko pójdzie w tę stronę, to dojdziemy do sytuacji granicznej. Albo następny budżet będzie budżetem sfederalizowanego państwa (socjalistycznych) republik europejskich, albo będzie to ostatni budżet Unii, bo ona sama w trakcie realizacji tego budżetu się rozpadnie. Dlatego będzie to moim zdaniem ostatni nie TAKI budżet, ale ostatni W OGÓLE budżet Unii. I niech każdy sobie odpowie na pytanie którą wersję by wolał. Nie ma bowiem moim zdaniem ani czasu, ani miejsca na dalsze gnicie tego tworu, gdyż jego funkcjonalna gangrena zarazi już witalne części naszego organizmu.
Albo więc pójdziemy w niewolę, albo odetniemy ten chory twór. Przy dalszym trwaniu tego marazmu, choćby po jego upadku może już być dla nas za późno. Szkodnik zginie wraz z nosicielem, a marna to dla nas, nosicieli tego unijnego garbu, satysfakcja.
Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.