W wolnym tempie z reguły żyje się lepiej. Pośpiech nie jest zalecany również w podążaniu za modą. Ubieranie się w trybie „slow” jest korzystniejsze nie tylko dla portfela, ale również zdrowia, ekologii, rynku pracy i relacji społecznych.
Fast fashion (ang. szybka moda) nie zna umiaru. Marki działające w jej duchu dzielą rok na mikrosezony i potrafią wypuszczać choćby kilka kolekcji w ciągu miesiąca. Cenę za modowy rollercoaster płacimy wszyscy – nie tylko przy kasie. Branża odzieżowa szkodzi środowisku jak mało która. Co roku wytwarza ok. 100 mld produktów, z których 92 mln ton trafiają na wysypiska lub są spalane.
- Czytaj także: Fast fashion zaśmieca Ziemię. Rozwiązanie znamy od lat
Radu Bercan/ShutterstockOd slow food do slow fashion
Skutki są oczywiste: zanieczyszczenie powietrza, wód gruntowych i całych ekosystemów. Istotny udział w skażeniu mają toksyczne barwniki i tworzywa sztuczne wykorzystywane w produkcji ubrań. Szacuje się, iż przemysł odzieżowy odpowiada choćby za 20 proc. szkodliwych substancji w światowych akwenach.
Część winy spada na konsumentów, którzy sądzą, iż ubrania warto wymieniać co kilka miesięcy, szwy i łaty to obciach, a krawcowa to postać z dziewiętnastowiecznej literatury. Na szczęście przybywa osób, które do kwestii modowych podchodzą bardziej racjonalnie.
Najpierw był slow food. Ruch promujący „wolne jedzenie” narodził się w połowie lat 80. we Włoszech jako protest przeciwko ekspansji fast foodów. Jego celem była obrona regionalnej kuchni i tradycyjnej produkcji żywności. Idea gwałtownie się rozwinęła i zamieniła w całościowe podejście do życia określane mianem slow life – rezygnacji z zarobkowo-konsumpcyjnej gonitwy i cieszenia się chwilą. Prawdopodobnie największy wkład w popularyzację tej koncepcji miał kanadyjski dziennikarz Carl Honoré, autor „Pochwały powolności” (2004 r.), okrzyknięty przez Huffington Post mianem „ojca chrzestnego ruchu spowolnienia”.
Gdy na początku lat dwutysięcznych zaczęło przybywać danych na temat szkodliwości fast fashion, „powolność” dosięgła też mody. W 2007 r. do obiegu trafiło pojęcie slow fashion, ukute przez Kate Fletcher, brytyjską projektantkę i badaczkę z London College of Fashion. Zrównoważona alternatywa dla fast fashion miała opierać się na mniejszej, bardziej przemyślanej produkcji, wykorzystywaniu trwałych i naturalnych materiałów, uczciwych warunkach pracy i większej dojrzałości konsumentów – kupowaniu mniejszej ilości rzeczy, za to o wyższej jakości i trwałości. Liczyła się więc nie tylko moda, ale również wyznawane wartości – m.in. przedkładanie rzemiosła nad masową produkcję i troska o środowisko naturalne.
Wolna moda po polsku
Idea slow fashion gwałtownie znalazła naśladowców – zarówno wśród konsumentów, jak i producentów. Odwołuje się do niej coraz więcej marek – przede wszystkim małych, lokalnych wytwórców, szyjących ubrania z naturalnych materiałów, ale również większych producentów, którzy stawiają na wysoką jakość, ekologię i etykę pracy.
Wśród polskich firm odzieżowych odwołujących się do idei slow fashion są m.in.:
- SISTU, tworząca ubrania bawełny organicznej, lenu i tencelu zgodnie z zasadą less waste,
- NAGO, która „optymalizuje zużycie materiałów”, „stawia na funkcjonalność produktów” i „ogranicza szkody dla środowiska”,
- YANKOWSKA, współpracująca z małymi polskimi szwalniami,
- Bohema Clothing, która tworzy buty i akcesoria z innowacyjnych materiałów pochodzenia roślinnego, takich jak kaktus, jabłko czy ananas,
- Nic Wielkiego, szyjąca w małych seriach (2–4 sztuki modelu) i wykorzystująca resztki materiałów.
nastya_ph/ShutterstockUpcykling – napraw, zamiast wyrzucać
Slowfashionowe marki różnią się pod względem oferty i filozofii. Każda jednak deklaruje etyczne podejście do pracy i środowiska, a często również korzystanie z materiałów naturalnych (co jednak nie jest „must-have”). Ciekawym zjawiskiem w obrębie „wolnej mody” jest upcykling. Polega on na nadawaniu drugiego życia rzeczom, które pozornie nadają się do wyrzucenia.
W odróżnieniu od recyklingu, upcykling zakłada podniesienie wartości przedmiotu – zarówno użytkowej, jak i estetycznej. W ten sposób z przetartych jeansów powstają torby, z resztek tkanin – unikalne spodnie czy sukienki, a ze sfatygowanych garniturów – streetwearowe kurtki.
Dla małych marek upcykling to sposób zarówno na oszczędność, jak i zrównoważoną produkcję. To także wyróżnienie się w zalewie masowej mody. Zamiast zamawiać tony nowych materiałów, projektanci szukają skarbów w second-handach, na pchlich targach, a choćby w magazynach z odrzutami przemysłowymi. Dzięki temu każdy egzemplarz staje się niepowtarzalny – z własną historią i charakterem. Takie marki, jak polska Pat Guzik, francuska Marine Serre czy brytyjska RÆBURN, uczyniły z upcyklingu swój znak rozpoznawczy.
Vintage, czyli stare jest piękne
Jednak upcykling to nie tylko sposób na oryginalność, ale również manifest przeciwko marnotrawstwu. Zachęca do spojrzenia na odzież – podobnie jak inne przedmioty – przez pryzmat jej funkcjonalności. Kwestia estetyki w jej klasycznym rozumieniu schodzi tu na dalszy plan. Przy czym estetyka to pojęcie względne. Dla jednych piękne jest nowe, dla innych – stare i twórczo przetworzone. Świadczy o tym moda na vintage – rzeczy nie pierwszej świeżości, ale często wysokiej jakości.
W branży odzieżowej to jedno z oblicz slow fashion i alternatywa dla przewidywalności, a często również niskiej jakości szybkich kolekcji. Vintage to ubrania wygrzebane z domowych szaf lub second-handów, które wciąż nadają się do użytku, a w odpowiednich połączeniach mogą wyglądać całkiem „świeżo”. Z konsumenckiego punktu widzenia odzież z drugiego obiegu to również sposób na oszczędność. Zamiast płacić za logo i łamanie praw pracowniczych, możemy ubrać się za mniej niż pół ceny, a w dodatku ekologicznie i bez kosztów społecznych.
W odrobinę bardziej ambitnym wydaniu możemy również spróbować upcyclingu na własną rękę – całkiem samodzielnie lub przy wsparciu zakładu krawieckiego. Nadanie drugiego życia „nadwyrężonemu” ubraniu i wsparcie cennego rzemiosła może być bardziej satysfakcjonujące niż rajd po galeriach.
Ze znalezieniem okazji nie powinno być problemu. Sklepy z odzieżą używaną są w każdym polskim mieście. Do tego dochodzą platformy internetowe, takie jak Vinted, Sellpy, OLX czy social media. Wystarczy tylko przemyśleć priorytety i uruchomić wyobraźnię.
- Czytaj także: Ubrań wystarczy nam na sześć pokoleń. Produkcja rośnie i szkodzi
–
Zdjęcie tytułowe: Pressmaster/Shutterstock
Tekst jest częścią naszego cyklu „Żyć wolniej”, w którym przyglądamy się idei „slow life”, polskiej kulturze pracy, alternatywnym formom edukacji i spędzania wolnego czasu. Pokazujemy miejsca, które opierają się tradycyjnym procesom, rozmawiamy z ekspertami i ludźmi, którzy postanowili zwolnić i iść wbrew głównemu nurtowi. Wszystkie teksty można znaleźć pod TYM LINKIEM. Cykl we współpracy z Fundacją Better Future.

15 godzin temu















